Wracam z recenzjami czyli czymś, o czym lubię pisać najbardziej. Na dzisiejszy celownik trafiają 2 filmy, bardzo zbliżone tematycznie do siebie. Żadnego z nich nie mogę odstrzelać bo oba są dobre. Filmy z podobnym przekazem i myślami, które ogarniają widzów, tuż po napisach końcowych. Na jednym z nich nie stroniłam od łez, na drugim zastanawiałam się czy aby na pewno historia ta jest możliwa. Nie zamierzam w tym poście nakłaniać Was od wiary, a z racji tego, że jestem katoliczką -mam swoje poglądy. Jeżeli jesteście innego zdania, a to co zaraz napiszę nie ma dla Was znaczenia- zachęcam do kliknięcia w prawym górnym rogu w czerwony znaczek x.
Niebo istnieje naprawdę? Zachęcona recenzją moich rodziców, którzy ten film widzieli w kinie przede mną, postanowiłam sprawdzić, czy oprócz nazwiska, genów i miłości, łączy nas jeszcze podobny gust filmowy. Film to potwierdził. Opowiada on historię pewnej rodziny pastora. Filmowy Todd, ma wspaniałą żonę Sonje i 2 uroczych dzieci: Cassie i Coltona. Wiodą ułożone i religijne życie, są wzorem do naśladowania. Aż pewnego dnia syn Todda zachorował. Świat obrócony o 180 stopni, wystawia ich na próbę. Próbę wiary, miłości do boga i siebie wzajemnie oraz do otaczającego ich świata i problemów codziennych. Pogrążeni w modlitwie proszą o zdrowie swojego syna. Colton w tym czasie przeżywa niesamowitą historię. Umiera, ale jednocześnie żyje. Trafia do nieba, widzi Boga i aniołów, swoją nienarodzoną siostrę. Widzi piękny świat, ale inni, zupełnie różny od tego, który zna. Chłopak wraca do zdrowia. Jego rodzice natomiast, za wszelką cenę, próbują udowodnić innym ludziom, że.. niebo istnieje naprawdę. Opowiadają historię swojego syna, dzieląc się jego przeżyciami i myślami. Początkowo spotykają się z brakiem wiary ze strony swoich bliskich. Jednak z czasem i kolejnymi staraniami, udaję im się udowodnić, że to się stało naprawdę- że niebo istnieje, a Bóg cały czas zapewnia nas o tym, jak bardzo kocha wszystkich ludzi. Jako produkcję oceniam na 4, ale przekaz i emocje na bardzo dobry.
Siedem dusz- do obejrzenia tego filmu, bardzo zachęciła mnie postać Willa Smitha. Bardzo dobry aktor, który raczej nie gra w słabych produkcjach. Oczywiście film mnie w żaden sposób nie zawiódł. Pięknie zostały przestawione ze sobą kontrasty- smutek i radość, melancholia i namiętność, ale przede wszystkim ból i radość, małe szczęście. Na początku poznajemy Bena, który za wszelką cenę chce pomagać wszystkim, ale szczególnie, ludziom, którzy w swoim życiu odczuwają ból, ludziom schorowanym, niezależnie od wieku. Poznaje niesamowitą kobietę- Emily, która ma wrodzoną wadę serca. Pomaga jej, razem z nią buduję piękne wspomnienia. Ich znajomość osiąga nowy wymiar. Ogromne przywiązanie i potrzeba bycia razem. Wspaniale zbudowane napięcie. Zakochują się w sobie, oboje mają nadzieję, na to, że w końcu nadejdzie lepszy czas, aż do momentu, w którym stan Emily się pogarsza.Teraz, bardzo bym chciała zdradzić Wam jak się film zakończy. Jako, że gatunkowo to dramat, to możemy z góry spodziewać się jednoznacznego zakończenia, jednak zawsze istnieje jakieś ale..
Bardzo Was zachęcam do zobaczenia tego filmu, początkowo może Wam się nie spodobać, ale dajcie mu szansę. Od połowy filmu, oglądałam go ze łzami w oczach. Na napisach końcowych, miałam ich jeszcze więcej. Jako, że wada serca jest mi bliska, mam jedynie nadzieję, że Wasze serca, zabiją szybciej, oglądając ten film. Daję mocną 5. Genialny film, który pokazuję, że warto być dobrym dla drugiego człowieka.
Na świecie istnieje tak wiele skrajnych wiar. A jak to jest nie wierzyć w nic? Jak można żyć, nie mając przed sobą wizji, życia, które czeka nas po śmierci. To temat bardzo kontrowersyjny, pewnie kiedyś powstanie o tym post. Tymczasem zostawiam Was z piękną piosenką, którą ostatnia ciągle mi towarzyszy.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz